Morze w tej książce jest fizjologią, a nie metaforą – solą na skórze, uciskiem pod żebrami, światłem, które przecina ciało. To w nim zapisują się napięcia między „do domu” a „w świat”, w przestrzeni, gdzie obserwator raz znika, raz pozwala, by obraz sam się ujawnił. Język staje się igłą, która dotyka delikatniej niż w poprzednich tomach poetki, a uważność jest sposobem nie tyle przechwytywania świata, ile dopuszczania go do głosu. W tej opowieści obrazy mają własny puls, a narracje pojawiają się jak znaleziska wyłowione z ciszy. I dopiero na końcu okazuje się, że port, którego zadaniem było chronić, jest miejscem napięcia i ryzyka – przestrzenią między lądem a bezmiarem, gdzie ruch nigdy się nie zatrzymuje, a „bezpieczna zatoka” potrafi uwięzić, zamiast dać schronienie.