Obejrzany przez czternastoletniego Marka Weissa "Don Carlos" okazał się dla przyszłego reżysera wstrząsem - jego źródłem był potężny i przejmujący do szpiku kości głos Bernarda Ładysza. Młodzieniec zetknął się wówczas z wzniosłością w najczystszej postaci, z istnym pięknem. I choć na kolejne takie doznanie musiał poczekać znowu czternaście lat (bo inne spotkania z operą przynosiły raczej rozczarowania), to ten obszar sztuki stał się jego naturalnym habitatem. W swojej wspomnieniowej książce Weiss opowiada, jak został reżyserem operowym, jak robiło się spektakle w PRL, kiedy socrealistyczne władze próbowały tłamsić teatralne rajskie ptaki albo wikłać je w polityczne rozgrywki, o osobach, które miał "szczęście i nieszczęście" spotkać na swojej zawodowej drodze, o zawiadywaniu jedną z najważniejszych polskich scen muzycznych. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o miłości do muzyki, która choć kapryśna, zawłaszczająca i pozbawiona wzajemności, to trudno się jej wyrzec. Tak trudno, że może się z niej narodzić ponad sto dwadzieścia spektakli. Tworzenie opery to, podobnie jak poszukiwanie Białego Wieloryba z powieści Hermana Melville'a, nieustanna walka między rozsądkiem a uczuciami, pogoń za wymykającym się ideałem (a może monstrum?). Gdzie jednak szukać piękna, jeśli nie w operze?