Opis
Co za paskudny rok ten 2016. Od stycznia do listopada (boję się grudnia) litania złych wiadomości. Oczywiście nie dla literatury, nie tylko z powodu Nobla dla Dylana. Już nie mogę się doczekać pierwszych wielkich powieści epoki trumpizmu. Wiem, wiem, „wielka współczesna powieść” to raczej zaklęcie niż gatunek, mityczne zwierzę wypatrywane przez krytyków z taką intensywnością, że zdarza im się przeoczyć całe stada nie mniej fascynujących, choć nie tak atrakcyjnych zwierząt.
No więc nie musi być od razu wielka. Może być całkiem skromnych rozmiarów. Taka jak „Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout, która zdobyła pierwszy przyznany przez naszą redakcję tytuł Książki Roku. Byleby równie bezpośrednio, bez ironicznych i patetycznych masek, za to precyzyjnie i trafnie nazywała emocje ludzi zamieszkujących nasze nieszczególne czasy.
Nie musi też być współczesna. Skoro i tak nie uda się jej powstrzymać powieściopisarskiej ucieczki od dziś, czego dowodem obecność „Króla” Szczepana Twardocha i „Klasztoru” Zachara Prilepina w naszej dziesiątce najważniejszych książek 2016 roku. Z tego już się robi literacka reguła: jeśli powieść ma być wielka, na skalę panoramy, jej akcja powinna być umieszczona w przeszłości.
Albo niech nie będzie powieścią. Może być za to zjadliwym, przewrotnym esejem, który – jak u Davida Fostera Wallace’a – przyłapuje współczesność tam, gdzie wyłażą z niej ukryte pod pozłotką plastik, wióry i paździerz.
Ewentualnie może być reportażem totalnym – przecież już znacie „Głód” Martína Caparrósa? – który nie tylko diagnozuje choroby naszego wieku, ale też podpowiada skuteczne terapie. Od współczesnej literatury chcę tylko jednego: zrozumienia. Nie, wcale nie chodzi mi o to, że ma zastąpić socjologię, demografię i ekologię. Powinienem raczej użyć słowa „wyrozumiałość”, ale za dużo jest w nim ciepłego przyzwolenia na wszystko. To raczej mądra, pozbawiona złudzeń empatia wydaje mi się postawą na dzisiaj.
Fragment Od redakcji
Paweł Goźliński