Opis
ALEKSANDER STPICZYŃSKI (1898-1987)
Major kawalerii Wojska Polskiego, kawaler Orderu Virtuti Militari, oficer wywiadu i kurier Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej, cichociemny, więzień obozów koncentracyjnych, dziennikarz, przedsiębiorca. Po wojnie wyemigrował wraz z rodziną do Ekwadoru, gdzie miał m.in. plantację, wytwórnię zabawek, bar. W 1974 r. powrócił na stałe do Polski, zamieszkał w Warszawie. Niniejszy zbiór zawiera wszystkie jego wspomnienia („Wbrew wyrokowi losu” oraz nigdy niepublikowane dzienniki ekwadorskie) i opowiadania.
Fragment opowiadania „Trzęsienie ziemi”.
„5 sierpnia koło drugiej po południu stoję przed domem i przyglądam się ostatnim po ulewnym deszczu umykającym chmurom na wąskim pasku nieba widocznego wśród potężnych, zamykających ze wszystkich stron horyzont, gór. Nagle dzieje się coś niezrozumiałego. Nogi zaczynają się gwałtownie chwiać, tak że z trudem utrzymuję równowagę, cały dom porusza się krótkimi rzutami w różnych kierunkach. Równocześnie gdzieś z oddali biegnie i zbliża się potężny głuchy grzmot. Dookoła z wysokich brzegów kanionu walą się w dół ogromne zwały skał, pociągając za sobą drzewa i całe masy ziemi. Wśród nagłego mroku, powstałego przez chmurę walącej się ziemi, widzę wybiegające z chwiejącego się domu sylwetki żony i syna. Przerażone psy przypadają mi do nóg ze strachliwym skowytem. Uciekać! Maleńki skrawek płaskiego terenu, na którym stoi dom i kilka niewielkich budowli gospodarczych, nie daje żadnej ochrony. Zewsząd wokoło spadają skały, głazy, drzewa… Jesteśmy na dnie wąwozu, z którego nie ma wyjścia, którego ściany zamkną się za chwilę nad nami, grzebiąc nas pod sobą. Uciekać nie ma gdzie. Zbiegamy kilkadziesiąt kroków do brzegu Pastazy, szczęśliwie mijając padające z góry głazy – i nagle świat zamiera w bezruchu. Wiemy już, że to trzęsienie ziemi, choć przeżywamy to pierwszy raz w życiu. Uczucie, z którym nic porównać się nie może. Traci się punkt oparcia – ziemię, którą od dzieciństwa zwykło się uważać za niewzruszoną ostoję. Przez chwilę boję się odwrócić i spojrzeć na dom, lecz, o dziwo, dom stoi. Trochę tylko pochylony. Dostatecznie zemocjonowani wracamy ze skalistego brzegu. Psy z podwiniętymi ogonami groźnie szczerzą zęby w niebo, najmłodszy ulubieniec Toro, ze zjeżoną sierścią obszczekuje złowrogie głazy. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że jeśli naokoło waliły się góry, to i nasza skalista ścieżka do traktu, pnąca się prawie pionowo do góry przez dwa kilometry, jedyna droga łącząca nas ze światem, może już nie istnieje. A więc jesteśmy tu uwięzieni aż do czasu kiedy wyrąbiemy sobie nowe wyjście na świat. A jest nas tylko troje. Na tych rozmyślaniach mija pół godziny i nagle przychodzi drugi wstrząs, jeszcze silniejszy. Zbiegamy znowu do Pastazy i znowu szczęśliwie omijamy spadające śmiercionośne pociski. Dom i tym razem stoi, spadają tylko do rzeki resztki zaczynającej się budować niedużej elektrowni. Bambusowa kanalizacja doprowadzająca wodę do kuchni tworzy chaotyczną piramidę potrzaskanych i sterczących we wszystkich kierunkach zygzaków, jak poucinane ramiona potępieńców w gestach rozpaczy. Moje maszyny, które z takim nakładem trudów i kosztów wiozłem tu tysiące kilometrów z Anglii, tłuką się gdzieś na głazach i wirach Pastazy, niesione przez szalony prąd czarnej rzeki do Amazonki. Taki to ten spokojny kraj, do którego przybyłem, by się nic już nie działo.”