Spojrzałem na wierzchołek. Wtargnęła chmura, a złowrogie dudnienie grzmotu
rozeszło się echem po dolinie poniżej. Nie sposób było nie odczuwać respektu
i podziwu dla skali tego, co rozpościerało się przede mną.
Wiedziałem, że bezcelowe jest ocenianie sił i słabości tej gigantycznej góry,
ponieważ wznoszący się przede mną szczyt nie zamierzał oceniać mnie.
Zamiast oceny była burza inspiracji. Gdybym zdołał wykorzystać ducha góry,
by stać się odpornym na ból, stres i strach, nic nie mogłoby mnie zatrzymać.
Wówczas zadałem pytanie.
Czy mogę? A może nie?
Zainspirowała mnie idea zdobycia w szalonym tempie wszystkich czternastu
najwyższych szczytów świata. Miałem nadzieję wspiąć się na nepalskie
imponujące wierzchołki Annapurny, Dhaulagiri, Kanczendzongi, Mount Everestu,
Lhotse, Makalu i Manaslu, popędzić na Nanga Parbat, Gaszerbrumy I i II,
K2, Broad Peak w Pakistanie, a na końcu zdobyć niepokojące ośmiotysięczniki
Tybetu Czo Oju i Sziszapangmę.
Ale dlaczego?
Te miejsca należą do najbardziej niegościnnych na naszej planecie, a wyzwanie,
jakie przed sobą postawiłem, z założeniem, że zrealizuję je w mniej więcej pół
roku, większości ludzi może się wydać szaleństwem. Mnie jednak zdawało się
szansą na udowodnienie światu, że wszystko cokolwiek jest możliwe,
gdy w plan angażuje się serce i umysł.